TEMAT PRZEWODNI CZERWIEC/SIERPIEŃ: Parties&Festivals
(kliknij, aby dowiedzieś się więcej na temat aktualnych wydań!)

czwartek, 23 czerwca 2011

smacznej pomarańczy.

Warszawska pomarańcza! 
 
Ostatnio maiłem okazje poczuć smak warszawskiej pomarańczy. Cena była zachęcająca więc postanowiłem się skusić. Z zewnątrz owoc wyglądał dość apetycznie, serwowany na stadionie Warszawskiej Legii kusił wyglądem.


      Jednakże już przy bliższym kontakcie dostrzec można było pewne skazy. Brak koordynacji między służbami porządkowymi, brak kontroli przy wejściu (niestety nie przewidziałem takowej możliwości i na miejscu raczyć musiałem się rozcieńczanym piwem za horrendalną cenę 6zł za 0,4l, zamiast ulubioną wareczką strong ;( ), chaos w strefie gastronomicznej czy też problemy z opanowaniem tłumu dawały się we znaki festiwalowiczom, chociaż mi osobiście nie robiło to różnicy. W końcu moim oczom ukazał się soczysty miąższ. Czas oczekiwania na pierwszy kęs skutecznie umilał dj, który idealnie trafiał w moje gusta muzyczne. W końcu po ponad 2 godzinach oczekiwań zacząłem w raz kilkutysięcznym wtedy tłumem konsumpcje. Przyznam, że jak na początku nie zostałem powalony smakiem, z lekkim grymasem przełknąłem pierwszy kawałek, nie wyplułem go tylko dzięki występowi Piotra Lisieckiego. Dopiero Michał Szpak pozwolił poczuć mi prawdziwy klimat koncertu i cieszyć się aromatem pomarańczowego owocu. Prawdą jest, że chłopak balansował na cienkiej granicy cover’ów, i wydaje mi się, że przekroczył ją, profanując utwór Red Hot Chili Peppers – Californication. Nie jestem ich zagorzałym fanem jednak według mnie cover powinien być coverem a nie tylko odśpiewaniem piosenki, choćby nawet dlatego, że artysta cover’ujący wystawia się na porównanie z prekursorem z którego bardzo rzadko wychodzi obronną ręką. Wykonanie 'Are you gonna go my way' powiem szczerze, że  naładowało mnie bardzo pozytywną energią i zachęciło do skosztowania kolejnej, chemicznej porcji pomarańcy. Po krótkiej przerwie nad głowami fanów pojawił się las kartek z wypisanymi na nich literami „NA”, cały tłum zanurzył się w bezgranicznej euforii kiedy z głośników popłynęły dźwięki gitar i wokalu Gerarda. Z pewnością od tego momentu była to pomarańczowa uczta dla podniebienia. Dalej już było tylko lepiej: Mama, Teenagers czy The only hope for me is you sprawiły, że fani pogrążyli się w muzycznej ekstazie. Po godzinnym występie MCR przyszedł czas na czarną gwiazdę. Rozochocona publika domagała się coraz więcej rockowego brzemienia, które zaserwował im Skunk Anansie. Niesamowita energia, żywy wokal sprawił, że tłum rozpierała niezmierzona pomarańczowa siła. Widok bawiącego się w muzycznym szale tłumu to niezapomniane przeżycie, podniesione do góry dłonie, falująca w podskokach tafla ludzkich głów świadczyły jednoznacznie, o jakości show. Pierwszy dzień festiwalu zamykał Moby. Przyznam, że zmęczenie dawało się już odczuć. Organizatorzy mogli zmienić kolejność występu artystów. Jak dla mnie ostatni artysta grał zbyt spokojnie, dodając do tego późną porę i zmęczenie podróżą jego występ działał na mnie raczej usypiająco w przeciwieństwie do poprzednich.

    Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że podróż do Warszawy nie była marnotrawstwem czasu ani pieniędzy (na podróż tam namówiła mnie dziewczyna, za co jestem jej bardzo wdzięczny). Pomarańcza obfitowała w słodko – kwaśną esencje, zaspokajają mój apetyt na muzyczne emocje na dłuższy czas (przynajmniej do 2 lipca ;D). I jak to z pomarańczami bywa czasami natknąć możemy się na pestkę, jednak nawet one nie zepsuły ogólnego wrażenia. Orange Warsaw Festival, mimo niedociągnięć pozostawił w mojej pamięci bardzo miłe wspomnienia. Żałuje jedynie, że nie dane mi było skosztować drugiej połówki. Plan B, Jamiroquai zapowiadali się dość smakowicie. Niestety musiałem obejść się jedynie smakiem.





 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz